I ja tam, drogi Janku, byłem,
Żurawinowy kisiel piłem
I kucię z makiem zajadałem,
A potem świeczki zapalałem
Na drzewku z Puszczy Nalibockiej
Pośród lubczańskiej mroźnej nocki.
...Wojenny rok czterdziesty trzeci...
Nad Białorusią łuny nieci
Krzyż hitlerowski połamany
I — jak ten sierp i młot przegnany —
Tak samo śmierć nam obu wróży:
Mnie w Lubczy, Tobie w Twym Zagórzu...
Ja, mały jeszcze, więc uciekam
Z Matulą swoją pod opiekę
Tej, którą chwali żywioł wszelki —
Najświętszej Bożej Rodzicielki.
A tyś — Gefangener ścigany,
W sowieckie umknął partyzany.
Ironia losu: gdy mnie w szkole
Nastaunik z wolnej uczy woli,
Że „Biełaruś! Chaj słowa heta
Budzić nowy duch miż nas“,
Że „Nam dabro jaje — wo meta
I najwyszejszy nasz nakaz!“;
Gdy śpiewam z Białorusinami
Z Lubczy, Hołynia, Aczukiewicz
Tę pieśń, to tak jak oni — nie wiem,
Żem ja już w wojnie z Sowietami!..
Że zdradzam nadniemeński kraj,
Gdy staję „Baczność!“ na „Zważaj!“
Ty pewnie w leśnej swej młodości
Także nie miałeś wątpliwości,
Że prawda jest po jednej stronie:
Czerwonej gwiazdy, nie „Pogoni“,
Że kochasz nadniemeński kraj,
Choć słuchasz: „Smirno!“, nie: „Zważaj!“
Ot jak historia z nas zakpiła.
Czy było wyjście? Nie... Nie było...
Paradoks drugi: nauczyciel,
Co dał mi białoruskie życie —
Wnet już swojego był niepewny:
Gdy bolszewicki wał pancerny
Spod Kurska ruszył i na zachód
Sunął dziewiątą falą strachu —
Białoruś moją z pieśni, z wierszy
Porzucił był na pastwę SMIERSZ-a...
Szła bo ze wschodu ślepa siła,
Co wcześniej ojca mi zgładziła,
A tobie — brata Uładzimira
I cały kraj spowiła kirem.
Lecz Tyś — historia znów zadrwiła —
Zwycięstwem leśnym ucieleśniał
Śmiertelny siedemnasty września,
Gdy Polsce — od Was nie kochanej —
Zdradziecki w plecy cios zadano.
A tylko w niej jak ludzie żyli
Borysy, Janki i Wasile,
I jeśli coś im za złe miała,
To przecież ich NIE ZABIJAŁA!
Jej — jakże kruchy! — byt ocalił
Maksimów, Zośki i Natalle!
I gdy się na Oksywiu biłeś,
To tych rodaków swych broniłeś;
Gdy Polskę złamał wróg potężny,
Zabrakło nawet tej pawęży
Krywickim muzom i pegazom:
Gnano ich w Sybir, jak do gazu...
Więc nie dziw, że kto mógł, umykał
Od łap „drugiego“ bolszewika.
I myśmy z Mamą uciekali
W „repatriację“, jak nazwali
Etniczną stalinowską czystkę.
(Wszak nie na Sybir, mimo wszystko!)
Matka — z „tutejszych“, w cerkwi chrzczona,
Z Noryków, Szmyków i Kononów —
Niemen rodzinny, sercu miły,
Żegnała już bez tej rozpaczy,
Która rozstanie z szczęściem znaczy,
Bo przecież szczęścia już nie było.
A ja — chłopięctwo swe żegnałem
Bzowe, wiśniowe, smorodzinne,
Borowikowe, żurawinne,
Jak ług zielone, jak śnieg białe;
Które na łyżwach-samodziałach
Zimą po Niemnie się ślizgało,
Lub z podniecenia dygotało,
Gdym strzelał kawki z samopału;
Dziś jeszcze pachnie mi ajerem
I czuję smak kradzionej bery;
W nim — skrzypiał wóz, gdy chwiał się w skręcie,
Wysoki, ciężki w sianożęcie;
Parskały konie na wypasie,
Gdy w miękkiej aksamitnej krasie
Spływała z nieba noc gwiaździsta,
Podlatywała do ogniska,
Brylanty swoje obrywała
I płomień nimi podsycała,
A one, ledwo się ogrzały,
Już śpiesznie w niebo umykały,
Jakby ze strachu, że tu utkną
Na tym padole, gdzie w okrutną
Niewolę wpędził nas bezbronnych
Faszyzm brunatny i czerwony...
Pół wiorsty od nas z dawien dawna
Mogiłki były prawosławne.
Za mogiłkami zabijano
Za Niemca Żydów i Cyganów...
W czterdziestym roku, gdy sowieci
Zaczęli pierwsze swe wywózki,
Nastały mrozy ostre, ruskie.
A oni starców, matki, dzieci
Do towarniaków zaganiali
I ludzie tam w nich zamarzali.
Wzdłuż torów potem znajdywano
Trupki dziecięce, jak polana...
Lament tej ziemi wniebogłosy,
Zatratowanej sapogami,
Zmiażdżonej tanków kolumnami,
Gdzie krwawią nawet ranne rosy —
Zabrałem z sobą. Wciąż jest we mnie,
Jak drzewa w puszczy, woda w Niemnie...
Dlatego, Janku, tak uparcie
Na każdej Kołasowej karcie
I w każdym Kołasowym wierszu
Wyglądam wzruszeń, tych najpierwszych,
Od Białorusi dobrolicej,
Nim ją skaziła bolszewica,
Żeby się stała ospowata,
Jak ziemia kaźni w Kurapatach,
Nim oszpeciła ją bliznami
Po wsiach spalonych z wieśniakami
Śmierć z trupią czaszką albo z gwiazdą —
Jednako wraże naszym gniazdom...
Wybacz mi, Janku, ton bolesny
Tej mojej pieśni, tak niewczesny
W gościnnym domu i przy kuci,
W Mikołajszczyźnie czy Albuci,
Wśród ludzi dobrych, w chacie miłej,
Do której Ty mnie wprowadziłeś.
Lecz dosyć tylko tknąć pisania,
Nagle się budzi pamiętanie
O wydarzeniach, losach, twarzach,
Z których już tyle — na cmentarzach...
Pod piórem — raptem ożywają
I nieistnieniu zaprzeczają.
Bo postać świata nie przemija,
Dopóki w naszym „teraz“ żyje,
W tym „teraz“, które nieodmiennie
Wciąż obiecuje DOPEŁNIENIE,
Którego wszak, im jestem starszy,
Na coraz mniej dopełnień starczy.
O, moje „teraz“! Jakżeś krótkie
I kruche już, i tchnące smutkiem,
Jak tylko uświadamiam sobie,
Ile to jeszcze trzeba zrobić
I o czym wzajem opowiedzieć,
Żebyśmy wreszcie, my — sąsiedzi,
Białorusini i Polacy
Pojęli, żeśmy i swojacy:
Że spokrewniła nas do Niemna
Miłość bezmierna i tajemna,
I hreczkosiejstwo, i bocianie
Wiosną na dębach klekotanie...
Żeśmy na sprawę od pokoleń
Pospołu wyruszali w pole,
Na Sine Wody i nad Worsklę
I hen pod Grunwald, i pod Orszę...
A w styczniu w sześćdziesiątym trzecim
W „Mużyckiej Praudzie“ swoich kmieci
Do wspólnej nawoływał troski
O wspólną wolność Kalinouski.
I zryw powstańców — tych ze Słucka!
Nadziei pełen, gdy nieludzka
Od Wschodu głodna dzicz już parła,
By z chlebem wydrzeć pieśń im z gardła
I wybić harde mrzonki z głowy
O ich Republice Ludowej,
Która się światu objawiła,
Gdy ledwo Polska się budziła
Na hasło od pokoleń wiela
Wyglądanego Wskrzesiciela.
To on Ci, Siostro białoruska,
Nawałę powstrzymując ruską,
Niósł na proporcach myśl swą główną,
Żebyś scaloną swą krainą
Pospołu z Polską, z Ukrainą,
Jak wolny z wolnym, równy z równym
Stanęła spornie do budowy
Konfederacji państw środkowych
Pomiędzy dwoma biegunami:
Sowiecką Rosją i Niemcami...
Zgrzeszyliśmy. I my, i Wy,
Że słowa czynem się nie stały,
A gwałt faszyzmów rozszalały
Niósł nam bezbronnym krew i łzy.
Dosyć tych śmierci! Dość łez krwawych!
Białorusinie! Jeszcze czas
Przepędzić mroki i na blask
Pospólnej się otworzyć sławy!
Białorusinie! Jeszcze czas
Odważnie dosiąść swej „Pogoni“!
Niechaj tętentem się rozdzwoni
Prypecki łęg, niemeński las!
Odważnie dosiądź swej „Pogoni“,
Jak swojej dosiadł Litwin-brat,
Co własną wolą już od lat
Niepodległego bytu broni.
Wierzę: tętentem się rozdzwonisz,
Ojczyzno Janków i Maksimów!
Przywołasz wszystkich wiernych synów
I włączą spracowane dłonie
W zbawienny łańcuch wolnych rąk,
By nad stuleciem krwi i mąk,
Od Dniepru z Sożem, Kaspli, Dźwiny,
Przez Mińsk, Warszawę, do Berlina,
Przez Paryż, Rzym, za Pireneje
Wznieść przeogromny Dom Nadziei!
I sczeźnie bękart — klęsk Twych sprawca,
Jak sczezł Twój kat–"językoznawca“.
I wyrwiesz z białoruskiej mowy
Tankami w nią wtłoczone słowa
"Kałhas, sauhas, GUŁAG, sawiecki... “
One jak perz zabójczy — głuszą
Poczucie dumy w ludzkich duszach.
I śmierć w mordowniach Sołowieckich,
W Kołymy śniegach i Workuty
W przeszłość pogrąży się zatrutą.
I nikt już nigdy się nie waży
Zbezcześcić biel na Twym sztandarze.
Pogodna czerwień w środku bieli —
Jak maków łan wśród białej gryki,
Jak tańcujące w strunach smyki —
Toż sama radość i wesele!
Widzę: na górze, na wysokiej,
Nad którą w słońcu lśnią obłoki,
Pod którą ruń, jak sięgnąć okiem,
Zielonym ściele się dywanem —
Obozem lud ogromny stanął.
Na szczycie — pomnik jest dziękczynny
Z wyniosłym Krzyżem Eufrozyny.
Pod tym pomnikiem wdzięcznie stoi
Na podwyższeniu cud dziewoja,
A przed nią — chłopiec przyklęknąwszy,
Błyszczący lemiesz w rękę jąwszy,
Dozgonną jej przysięga miłość.
Chłopiec na imię ma Jaryło.
Dziewoja bielą obleczona,
Od ramion spływa pas czerwony,
Tak wdzięcznie wcięty, że nie trudno
Zobaczyć rąbek piersi cudnej.
Na pasie — „Pogoń“ w rączym locie
I imię „Biełaruś“ w pozłocie.
W wianeczku z chabrów i kaliny
Dziewczę spod Krzyża Eufrozyny
Ku lśniącej stali zbliża rękę
I błogosławi znakiem świętym.
Do stóp jej chłopiec lemiesz składa —
Ten symbol z dziada i pradziada
Miłości niezachwianej, czystej
Do świętej ziemi tej ojczystej.
Oklaski, krzyki, szał radości!
Wtem pieśń nad ludem się unosi:
„My wyjdziem szczytnymi radami... “
Zwartymi wyjdziem szeregami...
Polacy z Białorusinami...
Są Ukraińcy, Litwy wiele,
Łotysze tłumnie przyjechali,
Krywiczów z nimi moc z Latgalii,
Są też i z Rosji przyjaciele...
I płynął nad tym ludzkim morzem
Dziękczynny hymn: „Mahutny Boża!..“
Tak ludy nasze obchodziły
Ślub Białorusi i Jaryły.
I ja tam, drogi Janku, byłem,
I miedawuchę z Tobą piłem...
To wszystko — prawda. Jam nie w błędzie.
Jeśli nie było tak, to będzie.